Wyprawa w Bieszczady

      3 komentarze do Wyprawa w Bieszczady

Tym razem będzie coś w miarę lekkiego i bez zbędnych filozofii. Zaplanowaliśmy sobie małą wyprawę w Bieszczady, skuszeni możliwością popracowania nad techniką jazdy motocyklem, słabością do samych Bieszczadów i w końcu przełamaniem oporów przed ostrymi zakrętami.

Trasa z Warszawy do Ustrzyk Dolnych ma trochę ponad 400km. Gdzieś za Sanokiem zaczyna się już bardziej stromo i skrętnie. Przewidywania co do pogody były faktycznie mizerne – deszcz, może burze. O śniegu jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. Wyruszyliśmy w trasę. Ponieważ był to początek długiego majowego weekendu, więc zanim udało nam się przebić przez Warszawę upłynęło sporo czasu. Mimo, że 90% samochodów ustępowało nam miejsca straciliśmy masę minut na przebijanie się przez ogromny korek. Ponieważ ubraliśmy się cieplej, zrobiło nam się nawet sporo za ciepło. Wreszcie udało nam się za Jankami przyspieszyć i przy większej prędkości szybko zrobiło się nam chłodno. Po drodze mijaliśmy sporo motocykli, zatrzymywaliśmy się co jakieś 160km na tankowanie i rozprostowanie kości. Podróż przebiegała bez żadnych przygód, było całkiem słonecznie, minęliśmy Radom.

W Rzeszowie mieliśmy pierwszą przygodę. Przy zmianie pasa coś nas strasznie strąbiło. Zamarliśmy między pasami starając się nie wykonać żadnego gwałtownego ruchu ani w lewo, ani w prawo. W lusterkach pusto i za chwilę znowuż to samo: wielki huk od klasonu TIRa, ale TIRa ani śladu. Pasy po obu stronach były czyste bez pojazdów, okazało się, że tuż obok przebiegała linia kolejowa i huk klaksonu, który wzięliśmy za klakson samochodu ciężarowego pochodził z pociągu. Uśmieliśmy się i pojechaliśmy dalej.

Za Rzeszowem zaczyna się już trochę bardziej kręto, przed Sanokiem jeszcze bardziej. Nasłuchałem się, jak to samochody nie wpuszczają motocykli między pasy, a tu proszę – wszyscy ustępowali nam miejsca i to nie w taki sposób jak w Warszawie, że miejsca jest akurat. Tutaj zjeżdżano nam wyraźnie, wjeżdżając kołami na pobocza, albo hacząc o pasy obok. Przede wszystkim kierowcy nas widzieli, co było dla nas dużym zaskoczeniem. Gdzieś za Rzeszowem na nodze poczułem cykliczne uderzenia w nogę. Wydawało mi się, że to jest niemożliwe. Spojrzałem w dół, na kablu wisiał urwany halogen. Taki halogen waży całkiem sporo, więc te uderzenia były wyraźne. Natychmiast zjechaliśmy z trasy i ucięliśmy biedaka chowając do torby. W tym czasie przeleciały koło nas co najmniej trzy grupy motocyklowe. Mało tego, że raczej próbowali nas nie widzieć, to z odpowiedzią na nasze pozdrowienia też mieli problem. Wtem z dość sporym impetem zaparkował się koło nas samochód z żółtym napisem „Motocykle są wszędzie”. Wypadł z niego młody chłopak proponując nam pomoc. Ucięliśmy sobie z Nim miłą pogawędkę i muszę powiedzieć – poczułem się bardzo mile zaskoczony – nie byliśmy na trasie pozostawieni sami sobie. Wiele słyszałem o solidarności motocyklistów. Tutaj mit spotkał się z prawdą.

Podbudowani ruszyliśmy dalej. Sanok… Zagórz i za Zagórzem zaraz ostro do góry. Wtedy dostaliśmy gradem. Potem było na przemian sucho i mokro. Kiedy było sucho z radością czułem, jak opony kleją mi się do drogi i mogę pochylać motocykl. Kiedy było mokro miałem podcięte skrzydła i bardzo zwalnialiśmy. Bardzo żałowałem, że nie jestem w stanie jechać w podobny sposób jak po suchym. Minęliśmy kilka zakrętów będąc już za Leskiem, a więc w okolicach 20km od celu. Zobaczyliśmy mokry asfalt i kolejne ostre zakręty. Przetoczyliśmy się po nich bardzo wolno. Droga była zlana gradem. Bardzo wolno wyjechaliśmy na prostą. Przed nami samochód postanowił w ostatniej chwili skręcić w prawo na Myczkowice. Dotknąłem hamulca przy prędkości około 15km/h, podcięło nam przednie koło i dalej było jak w filmie. Szybko znaleźliśmy się na ziemi, poczułem jak Monika wjeżdża na moje plecy, ja wjeżdżam pod motocykl a motocykl kręci mi stopę na asfalcie. Zdążyłem tylko zrotować ciało przy upadku, co prawdopodobnie uratowało mnie przed większym nieszczęściem. Motocykl zgniótł mi nogę. Pierwsze wrażenie – piekielny ból w kolanie i głód. Ludzie zachowali się bardzo dobrze, natychmiast usunięto motocykl z mojej nogi i udzielono pomocy mnie i mojej Monice. Monice nic się nie stało, ludzie pomogli Jej stoczyć motocykl z ulicy. Ja niestety nie byłem w stanie mówić z bólu, poczułem, że odpływam. Nie odpłynąłem. Ktoś wezwał pogotowie. Ponieważ udało mi się wstać i wydawało mi się, że co najwyżej skręciłem nogę odwołaliśmy pogotowie. Zjechaliśmy z drogi i zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć czy mogę jechać dalej. Bardzo szybko pojawiło się pogotowie, którego nie odwołano w centrali. Po krótkiej rozmowie z lekarzem ustaliliśmy, że prawdopodobnie sami pojedziemy do Ustrzyk i zrobię prześwietlenie nogi. Karetka już odjeżdżała, wtedy pojawiła się policja.

Zatrzymam się tutaj trochę – do tej pory broniłem policji na forach motocyklistów. Odpłacono mi mandatem w wysokości 220PLN i 6 punktami karnymi za spowodowanie kolizji (z czym? z asfaltem?) i spowodowanie zagrożenia dla mojej Moniki. Sprawdzono moje dokumenty, dokumenty Moniki, stan techniczny motocykla, stan mojej trzeźwości. Policja mimo, że widziała, że mam problem z poruszaniem się kazała mi biegać do miejsca zdarzenia, do motocykla, do ich radiowozu. Od połowy drogi zacząłem skakać na jednej nodze. Kiedy zapytałem się czy mogę wejść do radiowozu, funkcjonariusz odmówił mi. Usiadłem wtedy na trawie. Podano mi mandat do podpisania na masce samochodu, a więc znowuż musiałem wstać i doskakać do samochodu. Poza tym policjanci byli uprzejmi. Oni też są motocyklistami i szanują motocyklistów. Też mieli taki wypadek. Monika się zapytała czy też sobie wlepili mandat. Nie, bo do zdarzenia nie doszło na drodze publicznej. Jechali też gdzieś 140km/h i…. 140kmh? Skoro policja jest taka święta, to gdzie w Bieszczadach można jechać 140km/h?? Zostawmy policję i wątpliwą solidarność motocyklistów. Dostałem mandat za to, że wywrócił mi się motocykl. Nikogo tym nie zraniłem poza sobą samym. Mandat w moim mniemaniu był chęcią podniesienia statystyk policji. Sposób w jaki przeprowadzono kontrolę każąc mi skakać na jednej nodze – karygodny (złożyliśmy skargę na działanie policji i zobaczymy).

Policja odjechała. Zastanawialiśmy się co dalej. Pojechaliśmy do szpitala w Ustrzykach. Chirurg stwierdził odszczypaną kość piszczela, skręcony staw skokowy i zbite kolano. Wsadzono mnie w gips. Dowiedziałem się o czekającym mnie śrubowaniu kości. O dalszej drodze na motocyklu nie było mowy. Dzięki pomocy kolegów z turystycznego klubu motocyklowego (nie mającego nic wspólnego z MC) mój motocykl dojechał do hotelu, a my z Moniką zostaliśmy przetransportowani samochodem do apteki i potem hotelu. Nie wiedzieliśmy jak wrócić, co zrobić. I wtedy po raz kolejny mogliśmy liczyć na życzliwość ludzi. Mój serdeczny kolega z czasów licealnych, nota bene redaktor „Świata Motocykli” nocą przyjechał z moim Ojcem w Bieszczady. Nad ranem motocykl był już w drodze do Warszawy, a my szczęśliwie wracaliśmy do domu samochodem. Dzięki Wam – Tato i Tomaszu!! Oszczędziliście mi bólu i zmartwień.

I tu zaczęła się kolejna przygoda tym razem ze szpitalami w Warszawie. Nie mieliśmy dostępu do internetu, więc pojechaliśmy na Banacha, stamtąd skierowano nas na Barską, gdzie powiedziano, że nie mają warunków do śrubowania kości, więc wysłano nas na Lindleya. I tu wreszcie trafiliśmy we właściwe miejsce. Lekarze przemęczeni, biegali jednocześnie na obchód (znikli na godzinę) i jednocześnie zajmowali się ostrym dyżurem. W międzyczasie przyjechała karetka z połamaną kobietą – kobieta czekała pół godziny, aż ktoś do niej zajrzy. Jak by tego było mało jakiś półmózg zrobił wysoki próg przy wjeździe do gabinetu, a więc jak połamana kobietą wwożono do lekarzy, musiała przeżyć rodeo na leżance. Drugi raz to samo przy wyjeździe… U mnie wykryto złamanie innej kości, niż się wydawało lekarzowi w Ustrzykach. Nie byliśmy specjalnie zdziwieni, bo ostrzegano nas, że w Ustrzykach chory kręgosłup próbowano przeleczyć operacją zdrowych nerek. Szpital opuściłem z dużym gipsowym kapciem i z kulami, które się pojawiły w cudowny sposób dzięki mojej Bratowej i Bratu. Również dziękuję!

Kocham Bieszczady i na pewno jeszcze w nie wrócimy. Mimo wszystkich złych przygód okazało się, że w sytuacji trudnej znajdują się ludzie, którzy pomagają bezinteresownie. Że na trasie można spotkać motocyklistę w samochodzie chętnego do udzielenia pomocy, że pomiędzy Rzeszowem a Sanokiem ludzie uwielbiają motocykle i nie potrzeba tam nikomu pisać, że motocykle są wszędzie. Jedno na czym się zawiodłem to policja. Pomogli mi obcy ludzie i znajomi. Właściwie, gdzie się nie ruszyliśmy mogliśmy liczyć na pomoc. A funkjonariusze policji pojawili się tylko po to, żeby się wykazać. Na leżącym. Dlatego panowie nie mam do was szacunku i jeśli policja zlekceważy moją skargę (to nie było by pierwszy raz) nie będę już bronił tej służby. Podnosicie sobie słupki nie tam gdzie trzeba.

Do zobaczenia w Bieszczadach na dwóch kółkach, bez gradu, łamania kości i policji.

Mariusz

PS. Bardzo dziękuję Właścicielom Gościńca Pięciu Stawów z Ustrzyków Dolnych za pomoc w wydostaniu się ze szpitala, książki i życzliwość. Miejsce polecamy.

Udostępnianie

3 thoughts on “Wyprawa w Bieszczady

  1. Dorota

    No, faktycznie napisałeś coś „w miarę lekkiego”… 😉 Może jedynie Twoja postawa (w tym wypadku do policjantów) wydaje się tu mniej bojownicza, niż w poprzednich tekstach – manifestach 😉 Ale same przygoda – nie do pozazdroszczenia.
    Kuruj się szybko, acz rozsądnie, nie forsując nogi 😉
    Trzymamy kciuki 🙂
    I czekamy już na wrzesień!

  2. Mariusz Post author

    Zrotowanie – czyli obrócenie ciała (ruchem śrubowym). Jeśli ktoś Ciebie łapie za stopę i ją gwałtowanie skręca dobrze jest obrócić całe ciało razem ze stopą – wtedy masz jakieś szanse na to, że Twoje stawy zostaną w miarę w jednym kawałku. Asfalt podebrał mi nogę i obrócił stopę. Gdybym został nieruchomo prawdopodobnie strzeliłoby mi kolano.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.