Szpital przy Inflanckiej w Warszawie – nie wszystko złoto, co się świeci

Minęło prawie pół roku, odkąd przyszła na świat nasza córka. Zanim się pojawiła postanowiliśmy do tego wydarzenia przygotować możliwie dobrze. Udaliśmy się do szkoły rodzenia Pani Beaty Szol w szpitalu przy ulicy Inflanckiej. Szkołę polecamy z czystym sumieniem. Wiele się dowiedzieliśmy i nauczyliśmy. Sam dzięki ćwiczeniom praktycznym nigdy nie miałem problemu z ubieraniem dziecka, choć nigdy tego wcześniej nie robiłem. Jedyna lekcja, której do dziś nie rozumiemy z Żoną, to lekcja relaksacji przy durnej kasecie ze spikerką przekonującą nas i samą siebie, że leżenie przy muzyce i wyobrażanie sobie procesów zachodzących w ciele pomoże nam przy porodzie. Skuszeni tym co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy w szkole rodzenia Pani Beaty Szol wybraliśmy szpital przy Inflackiej na miejsce narodzin naszej córki. Personel, z którym zetknęliśmy się podczas nauki był bardzo ludzki i przede wszystkim oddany sprawie, z powołania i z pasją. Dodatkowym atutem była informacja, że akurat na czas przybycia naszej Amelki szpital będzie już dysponował nowo wybudowanymi indywidualnymi salami porodowymi. Szpital oferował ponadto darmowe znieczulenie zewnątrz-oponowe (teraz powinno być dostępne już w całej Polsce bezpłatnie – opłaty za znieczulenie pobierano bezprawnie).

Przyszedł czas porodu. Ponieważ nie chcę dzielić się z całym światem osobistymi przeżyciami ograniczę się tylko do najważniejszych wydarzeń. Trafiliśmy do pięknej sali porodowej, gdzie do dyspozycji mieliśmy wannę, prysznic, drabinki, łóżko, specjalne piłki, własne WC. Zabroniono mi powrotu do samochodu po wodę – a był wyjątkowy upał, sierpień. Były wskazania na poród przez cesarskie cięcie. Dlaczego lekarze zdecydowali inaczej? Do dzisiaj nie wiemy. Po podaniu znieczulenia nasze dziecko miało problem z tętnem i musieliśmy walczyć, żeby je przywrócić. Pielęgniarka pozwoliła sobie na uwagi, że na własne życzenie ryzykujemy życiem dziecka, bo wzięliśmy znieczulenie. Ogólnie mówiąc, jeśli nie zapłacicie za opiekę pielęgniarską wystawiacie się na ryzyko, że możecie zostać sami z mniejszymi problemami (nie mieliśmy ani wiedzy na ten temat ani głowy do kombinowania). Jak wszystko – wiele zależy od ludzi – w zależności od zmiany pielęgniarek – mieliśmy albo dobrą opiekę i wsparcie, albo zero wsparcia i uwagi, które w profesjonalnej placówce w życiu nie powinny paść. Jeśli szpital proponuje znieczulenie, to chyba nie jest to pomoc w zabiciu dziecka, że się wyrażę na poziomie pielęgniarskich maksym. Wsparcie psychiczne – żadne. Kiedy zrobiło się naprawdę gorąco w pokoju nagle pojawiło się kilkanaście osób. Podano oksytocynę na przyspieszenie porodu, bo nasze dziecko traciło cały czas tętno i zaczynało się dusić. Urodziło się wypchnięte łokciem przez lekarza. Nie miało oddechu i tętna. Było reanimowane, był masaż serca. Nim pojawił się oddech minęła co najmniej minuta. W dokumentacji ze szpitala nie ma słowa o tym, że dziecko było reanimowane i że był prowadzony masaż serca. Przecież ślepy nie jestem i wiem jak się prowadzi masaż serca u noworodków. Wiem co widziałem. W papierach jest tylko wyrażenie, że dziecko urodziło się w stanie „dość ciężkim”. Wg oceny lekarzy wg skali apgar Amelia dostała 6-8-10. Był gorący sierpień, trafiliśmy z dzieckiem na salę, gdzie obok siebie na podłodze można by było ustawić 6 łóżek. Jeśli usuniemy dwa – to mamy 4 łóżka mam + 4 wózki z dziećmi. Było duszno, gorąco. W szpitalu trwał remont, który utrudniał komunikację między salami. Pielęgniarek nie było wystarczająco dużo, żeby obsłużyć wszystkie kobiety. Chaos organizacyjny był taki, że wysłano nas na USG, tylko nie wiedzieliśmy czego i po co. Dostaliśmy burę od lekarza, że nie wiemy. Wypisano nas ze szpitala bez papierów dla mojej Żony. Następnego dnia okazało się, że dokumentacja zawiera błędy – wg niej Monice zdjęto szwy, których w rzeczywistości nie zdjęto. Chaos w szpitalu doprowadził do tego, że straciliśmy wiele godzin niepotrzebnie stojąc w kolejkach, których można było uniknąć. Żeby się czegokolwiek dowiedzieć musiałem się zaczaić na pielęgniarkę, która chowała się przed interesantami za szafą.

Moje pismo do szpitala z prośbą o wyjaśnienie całej sytuacji pozostało bez odpowiedzi. Bo co szpital miał odpowiedzieć? Szpital nigdy oficjalnie nie przyzna się do żadnych błędów ani zaniedbań. Dla szpitala jesteśmy tylko numerem. Dokumentację przygotowuje się maszynowo maskując błędy – tak odczytuję brak informacji o masażu serca i o prawdziwym przebiegu porodu. Niepojęte jest dla mnie, że wypuszczono moją Żonę bez zdjęcia szwów. Że podjęto decyzję o porodzie naturalnym, który w naszym przypadku od początku groził i matce i dziecku śmiercią. Że pozwolono sobie na uwagi, że to nasza wina, że dziecko się dusi, bo wzięliśmy znieczulenie. Nie rozumiem braku odpowiedzi szpitala. Jeśli szpital nie ma niczego na sumieniu, to nie powinien mieć niczego do ukrycia. A jeśli nawet ma – niekoniecznie pałamy chęcią zemsty i ugrania odszkodowania. Chcemy po prostu wiedzieć, co się stało. Im jestem bogatszy w doświadczenia ze „służbą” zdrowia tym mniej mam do niej szacunku. Bo na szacunek trzeba zasłużyć.

Mariusz

Udostępnianie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.